Wykończyły mnie te 3 dni w pracy (tutaj słyszę gromki śmiech pełnoetatowców i walących nadgodziny); nie tylko fizycznie (ból pleców od siedzenia na niewygodnych krzesłach, zdrętwiały dupsztal i niewyspanie), ale przede wszystkim psychicznie (ta myśl, uderzająca człowieka niczym siarczysty policzek- co ja znowu tutaj robię, czy to jakiś powracający koszmar?). To niby tylko 3 dni, ale do tego dochodzi poranna wyprawa ( w deszczu) do szkoły z dwoma bąblami, obowiązki domowe, przemierzona w pośpiechu kolejny raz trasa: dom-szkoła-dom, zjedzony na chybcika obiad i bieg na autobus. No i nocny spacer z centrum do domu, na skróty-przez ciemny park. Myślałam, że się dziś wyśpię i zregeneruję siły, ale Dudu (głodny? nadrabiający czas, kiedy byłam pracy? ząbkujący?) całą noc wisiał na cycu. Wygoniłam więc rano całe towarzystwo z łóżka z nadzieją, że uda się jeszcze zmrużyć oczy na godzinkę lub dwie. Tja...obudziłam się w chwilę później z rakietą do tenisa stołowego na twarzy. To Lulu wtargnął do sypialni. "Mamo, wstawaj, bo chcę z tobą zagrać w bing-bonga (nasza wersja ping-ponga, gdzie odbija się 2 piłeczki zamiast jednej)!" No to się wyspałam...
PS. Nie wiem, co Dudu dzisiaj na śniadanie jadł, bo kucharzył mu dziś P. Pestki z pomidora na (MOIM!) ręczniku są chyba jednak jednoznaczną wskazówką...:-).
|
Wczorajszy set bing-bonga. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz