Lulu budzi się w trybie "upierdliwy na maksa"- jeszcze nie otworzył oczu, a już jęczy.Wyskakuję z łóżka, szykuję mu ubranko szkolne, kładę na stół miseczkę z owsiankę i idę się myć. Z dużego pokoju dochodzi do mnie płacz, jęki i zawodzenie-"nie chcę owsianki z jogurtem!", "chcę, żeby Santiago do nas przyszedł!" i zdenerwowany głos P -"Lulu, tracę cierpliwość, ubieraj się szybko!". I dalej to samo: płacz, jęki i zawodzenie. Wkraczam do akcji, bo nauczona przeszłością wiem, że z takim upierdliwym Lulu można tylko po dobroci. Jak się do niego podejdzie z nerwami to robi się jeszcze gorszy. "Chodź Lulu, pomogę ci się ubrać". "Ale ja nie chcę iść do szkoły!". "Chodź, ubierzemy się i zjemy pyszną owsiankę". "Ale ja nie chcę z jogurtem!". "Dobrze, zrobię ci z samym mleczkiem". P idzie do pracy, a ja pokornie robię owsiankę na samym mleku. Zaczyna płakać ząbkujący Dudu. Przykładam go do cycusia. Odkładam go, bo muszę się jeszcze oporządzić (dorysować sobie brwi i takie tam), coś zjeśc, wysuszyć włosy i naszykować lunch do szkoły. Dudu nie chce, żeby go odkładać; chce, żeby mama przytuliła i załagodziła ból zęba. Mama zaciska szczękę, w myślach rzuca wiązankę ("k#$%&a, ja p&%$*&%*ę, nie wytrzymam") i uspokaja Dudusia. Kiedy wszystko zrobione, siadam wreszcie do śniadania- zjadam zimną owsiankę z jogurtem po Lulu. Staje mi w gardle, ale nie mam czasu na przygotowanie czegoś innego. "Mniam, mniam, zobacz Lulu jak mama wcina.Taka owsianka z jogurtem pyszna jest, że ho ho. Szkoda, że nie chciałeś" (przełykam kolejnego zimnego gluta). W końcu udaje nam się wyjść z domu. "Lulu, schodzisz szybciutko pierwszy, bo mama niesie ciężki wózek z Dudusiem, czy idziesz za mną?" (Lulu zawsze chce być pierwszy i robi awanturki kiedy go wyprzedzam na schodach). "Idę pierwszy!". Krok, 20 sekund, krok, 20 sekund, ręce mi odpadają (i opadają). Jesteśmy wreszcie na dworze. Idziemy chodnikiem i Lulu zaczyna płakać, że go swędzą plecy. Zatrzymujemy się na szybkie oględziny pleców (nic nie ma...może początek ospy albo jakieś inne świnstwo dziecko załapało w szkole...strach się bać) i kontynuujemy wyprawę...
wtorek, 16 października 2012
Poranek
Nie ma to jak bezstresowy poranek. Budzi mnie budzik mojego mężczyzny. Leżę z zamkniętymi oczyma i słucham jak wstaje, spuszcza wodę w kibelku, tupie nogami po posadzce (no kurcze, to po co kupiłes kapcie???), stawia wodę na kawę...uroki mieszkania w mieszkaniu- dźwięki się roznoszą znakomicie. On naiwnie myśli, że ja dalej śpię i po 15 minutach przychodzi nas oficjalnie obudzić. "Nas"-bo Dudu śpi z nami (dalej go karmię w nocy, a nie chce mi się go odkładać do łóżeczka), a do tego grasujący po północy (tup, tup, tup-i już leży u nas w łóżku) Lulu . Dziękuję panu z Ikei, że nam wcisnął parę lat temu łoże w rozmiarze kingsajz...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Uuuuuuu, czuję się jak u siebie w domu.
OdpowiedzUsuń