niedziela, 23 grudnia 2012

Wesołych Świąt Wszystkim

Zdobiłam wczoraj wieczorem moje robione na raty pierniczki. Miały być z białą czekoladą, ale okazało się,  że Toblerone ma w sobie kawałki nugatu migdałowego, więc je polukrowałam.





A dziś robimy kruche ciasteczka dekorowane nutellą, migdałami, orzechami włoskimi i kokosem, rybę po grecku, 2 serniki i sałatkę ziemniaczaną. Czyli w praktyce spędzam dzień w kuchni.
Życzę wszystkim wesołych, ciepłych, pełnych pysznych smaków i zapachów Świąt! Ciekawe co nasze BLW bobasy wybiorą sobie do zjedzenia w te Swięta...

wtorek, 18 grudnia 2012

Info dla Lulkowych i Dudusiowych "ciuć"

Informacja techniczna: zmieniłam ustawienia komentarzy. Teraz każdy może komentować (nie tylko z kontem Google) i nie trzebać wspisywać słów weryfikujących. Ciotki - możecie wtrącać swoje trzy grosze :-D.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Święta mejdinczajna

Zaczęło się... Wydzwania do nas rodzina i przyjaciele z zapytaniem, co by dzieci chciały pod choinkę. "A nic by nie chciały!" - moja odpowiedź dociera do uszu rozmówców, ale nie do mózgów. Moja siostra : "Dobra, to ja tylko jakieś pierdołki kupię". Ale ja właśnie mam dosyć pierdołek: plastykowych autek mejdinczajna, co się po paru razach rozlatują (albo, O ZGROZO, nie rozlatują i nie ma pretekstu, żeby paszkwila wyrzucić) i się mocno kłócą z moim poczuciem estetyki. Dziś chłopak mojej siostry dzwonił. "Lulu nic nie potrzebuje. Jego 3 pudła z zabawkami pękają w szwach, a ja wczoraj wysłałam P. do charity shop'u z reklamówką żółwików na kółeczkach, grających lewków i cyrku z melodyjką ". "No to może coś do ubrania?". "Jak już tak bardzo musisz, to kup mu jakąś bluzę na wyrost". Ciotka R. też nalegała, więc dostała linka do spodni dresowych dla Duda. O takich marzył całe swoje (dziesięciomiesięczne) życie ;-)...

W zeszłym roku Lulu został zalany prezentami i przypomniał mi się chłopaczek, którym się kiedyś opiekowałam... Kiedy kończył 6 lat, jego koleżanki i koledzy znieśli mu do domu kupę prezentów. On rozpakowywał je jeden po drugim i bez emocji rzucał w kąt. Ja nie chcę, żeby moje dzieci takie były...
Chcę, żeby doceniały to, co mają i żeby rzeczy materialne nie przysłaniały im w życiu rzeczy ważnych.

Ja wiem, że mogę zabrzmieć jak wredna, niewdzięczna baba, co żałuje swoim dzieciom radości i nie docenia szczodrości innych, ale ja uważam , że prezent ma za zadanie szczerze ucieszyć obdarowanego ( i jego mamuśkę ;-)), a nie pozwolić obdarowywującemu skreślić kolejną osobę z listy "prezenty". A jak jeszcze ktoś mnie spyta, co by chciały dzieci, to podam mu taką listę:

1. Spacer
2. Zabawa
3. Przytulanie
4. Twoja uwaga
5. Przeczytanie książeczki


Błagam, nie powiększajcie tej plastykowej kolekcji
(na zdjęciu jedynie parę okazów)!

niedziela, 16 grudnia 2012

Artystka cyrkowa

Czasami się czuję jak artystka cyrkowa, żonglująca zbyt dużą ilością piłeczek. Dom, porządki, dzieci, praca, a do tego doszła druga praca w sobotnie poranki (taka dla poczucia satysfakcji bardziej niż pieniędzy). A jak do tego dodać fakt, że mamy grudzień i trzeba przygotować wszystko na święta to BUM, BUM, BUM, czuję, że piłeczki spadają mi jedna po drugiej na ziemię. I zmęczona jestem. Przerywane noce (tak, Duduś dalej uwieszony przy cycusiu), brak słońca i pewnie witamin, mało zdrowego ruchu sprawiają, że ledwo co wlekę za sobą własne nogi. A tu trzeba jeszcze wózek przed sobą pchać i zmęczonego szkołą Lulu za rękę ciągnąć.... Anyone, help me pleeeease! Dobra, pomarudziłam sobie, ulżyło mi trochę, więc przejdę do weselszych rzeczy.
Udało nam się wczoraj wreszcie zabrać za świąteczne porządki i ubraliśmy choinkę. Ja z Lulu wieszaliśmy bombki, a Dudu kombinował jak się dostać do reklamówki z ozdobami, żeby je wszystkie obmacać i skosztować. A teraz, gdy choineczka już stoi w całej krasie, jakoś podejrzanie się do niej nie dobiera. Może drzewku i ozdobom uda się przetrwać do świąt...
Dudu ma już 6 wspaniałych zębów i pięknie je. Apetyt szczególnie mu dopisuje wieczorami. Na kolację potrafi się objeść jak dziki. Dziś jego wieczorny posiłek składał się z miseczki sałatki owocowej, 2 pasków chleba oliwkowego i grubego plastra żółtego sera - wszystko zniknęło. Żeby nie wyrzucać za dużo jedzenia, wszystko co Duduś po oblizaniu bądź lekkim wymamlaniu wyrzuca na matę, kładę mu z powrotem na tackę.
Dudu polubił ostatnio mandarynki i choć bałam się, że może nie poradzi sobie z całymi cząstkami, to on znów mnie zaskoczył - wysysa z nich soczek, a twarde włókienka wyrzuca. Trzeba ufać naturze, bo ona sama świetnie sobie radzi...

  Dudu je kaszkę i prezentuje nowe zęby.













                           

czwartek, 29 listopada 2012

Chwyt pęsetkowy

Dudu ćwiczy dzisiaj tzw. chwyt pęsetkowy. Kupiłam czerwone porzeczki, jagody i dmuchany ryż i Dudu goni paluszkami kolorowe kuleczki toczące się po tacce. Najbardziej, o dziwo, przypadły mu do gustu kwaśne porzeczki. Może brakowało mu witaminy C?


Trochę mi buziara wykrzywiło...
                                                     

środa, 28 listopada 2012

Matka - wariatka

Wczorajszy poranek. Podjeżdża pod nasz blok znajomy, który odwozi Lulu do szkoły  i puszcza sygnał na komórkę, żeby zszedł. Lulu zakłada kurtkę, buty i domaga się rękawiczek. "Ale Lulu, są całe z błota, więc muszę je wyprać". Lulu zaczyna płakać i mówi, że on chce rękwiczki i już. Zdesperowana szukam rękawiczek w koszu na brudy, ale nie znajduję ich. Lulu mówi, że nie idzie do szkoły. Znajomy puszcza kolejny sygnał na komórkę. "Lulu, musisz już iść. Wujek czeka!". Lulu schodzi po schodach, a ja zamykam drzwi i idę do okna pomachać Lulu...Ale nie - pod drzwiami słyszę płacz "Ja nie chcę do szkoły!". I tak ze trzy razy Lulu wraca pod drzwi. Ja roztrzęsiona, Dudu płacze i straszy zasmarkanym noskiem (przeziębiony), a Lulu zaczyna wpadać w histerię. Mija 20 minut. Biorę Dudu pod pachę, Lulu za rękę i w szlafroku, papciach i z porannym bałaganem na głowie schodzę na dół. Lulu wydziera się w niebogłosy. Na dworze mijam sąsiadów (już sobie wyobrażam ich myśli: "Łojej, wariatka..."). Lulu nie daje się zapakować do auta, więc pytam sąsiada, czy mogę jechać z nimi. I jedziemy do szkoły - wariatka w szlafroku z zasmarkanym bobasem w stroju renifera, wrzeszczące dziecko, znajomy i jego dzieciak... Miałam łzy w oczach po tym wszystkim. Jak zmusić dziecko do pójścia do szkoły? Nie można ulec i go nie posłać, bo się przyzyczai do tego, że jak nie chce to nie musi iść.
A dzisiaj powtórka z rozrywki. Płaczący Lulu, ja znosząca go na dół, próba posadzenia go w samochodzie... Nie chciałam, żeby dziecko znajomych znów się spóźniło do szkoły przez nas i już mi wstyd było przed znajomym (biedaczyna widział mnie w "całej krasie"), więc powiedziałam, żeby jechali bez Lulu. Wróciliśmy do domu, zadzwoniłam do szkoły powiedzieć, że się spóźnimy, wskoczyłam w dżinsy, ubrałam Duda i polecieliśmy do szkoły. Kiedy już zaprowadziłąm Lulu, zadzwoniłam do siostry i mojego P. , żeby się poużalać. Lepiej z kimś pogadać niż płakać. To były dwa naprawdę niefajne poranki :-(. Powiedziałam znajomemu, że jutro i pojutrze wezmę Lulu do szkoły sama. Mam nadzieję, że mu to minie; nie chcę już takich niemiłych początków dnia; nie chcę czuć się tak paskudnie jak się czułam wczoraj i dzisiaj... 

                        

niedziela, 25 listopada 2012

Dzisiaj ja na wagarach

Dzisiaj ja na wagarach. Wszyscy mi się w domu pochorowali. Lulu w piątek całą noc wymiotował. Dudu dziś w nocy się obudził z zatkanym nosem i kiedy próbowałam dać mu cycusia, płakał jeszcze bardziej, bo głodny był, a zatkany nosek nie pozwalał mu sobie podjeść. Nie umieliśmy znaleźć aparatury do przeczyszczania noska, ale przypomniało mi się, że kupiłam spray z morską wodą dla dzieci. Przypomniało mi się też, że Lulu z kuzynką bawili się tym spray'em i zgubili mi końcówkę. Znalazłam ją w nocy pod łóżkiem, świecąc sobie światełkiem z iphone'a - leżała zakurzona i umazana kremem na odparzenia (dzieciaki nieźle rozrabiały...). Płaczący Dudu obudził Lulu. Lulu (tatusia się nasłuchał) rzucił: "Mama, no daj mu tego cyca!". "Uwielbiam" jak się wszyscy rządzą moim cycem... Dzisiaj rano choroba znalazła sobie nową ofiarę - mojego P. A ja piorę (wszystko w wymiocinach, a ja mam tylko jedną suszarkę na pranie), robię lekkostrawny obiadek (pulpeciki w sosie koperkowym), sprzątam, bo sajgon się zrobił przez tą chorobę i jeszcze miałam dziś do pracy iść, ale zadzwoniłam, że nie przychodzę. Nie da rady zostawić trójki chorych facetów w domu. Utopiliby się w wymiocinach, zagłodzili na śmierć i udusili pod stertą brudnej pościeli.

A co u Dudu, oprócz choroby? Dudu ma już jednego górnego zęba i teraz wyrzynają mu się trzy kolejne. Jeszcze chwila i będzie "pełna gęba zębów" :-D.
Ostatnio zwróciłam uwagę na to, jak fajnie formuje mu się rączka, kiedy je nią rzeczy typu kaszka.  Zewnętrzne palce unoszą się do góry, cała dłoń wykręca wewnętrzną stroną do góry i tworzy się łyżka. Dudu wygląda wtedy jak Azjata jedzący ręką ryż. Wasze dzieci też tak robią?


piątek, 23 listopada 2012

Ciasto Rafaello i moje ptaszki

Lulu był wczoraj na "legalnych" wagarach. W drodze do szkoły zatrzymała nas jakaś mama i powiedziała, że szkoła jest zamknięta, bo nie ma prądu. Zamiast do szkoły poszliśmy więc poszwędać się po mieście. Lulu, jak to każdy czterolatek ma w zwyczaju, w każdym sklepie znajdował coś, co jest mu niezbędne i "musisz mi to mama kupić". A to krawacik z Angry Bird'em ("Lulu, ale masz już krawacik i w zeszłe święta i tak nie chciałeś w nim chodzić!"), a to kuszące, kolorowe opakowanie z papką owocową dla niemowlaków ("Lulu, ale to dla małych dzidziusiów!), a to o 4 rozmiary za duża czapka z Zygzak McQueen'em ("Lulu, za duża jest ta czapa!")... Skończyło się paroma awanturkami, ale zachowałam spokój. Do domu wróciliśmy z jesiennym niezbędnikiem (tran dla Lulu i dwa opakowania chusteczek higienicznych) i dwoma metalowymi ptaszkami... Zamieszkały na półce przy aniołku. 

                                 
Ptaszki
                                             

A dzisiaj prąd jest, więc Lulu w szkole, a ja robię ciasto Rafaello (to bez pieczenia) na szkolny świąteczny kiermasz, który ma się jutro odbyć. Jutro idziemy też do znajomych na wspólne robienie sushi, więc połowę ciasta wezmę ze sobą na deser. Nasze wspólne weekendowe obiady to już cotygodniowa tradycja. Miłego weekendu wszystkim! Lecę wieszać pranie...


wtorek, 20 listopada 2012

Mieć czy być?

Przerażają mnie ludzie, dla których jedyną miarą sukcesu w życiu jest ilość nagromadzonych dóbr materialnych. Ja nie mówię, że wszyscy musimy prowadzić żywot tak skromny jak św. Franciszek, lub że niczym Amisze mamy gardzić wszystkimi współczesnymi dobrami i wieczory spędzać przy ogarku świecy cerując skarpetki dzieciom. Ja też czasem łapię się na kupowaniu kolejnego sweterka dla Dudusia, a potem idę do domu i stwierdzam, że w ogóle go nie potrzebuję, bo już mam cztery inne. Albo zaglądam do drogerii i kupuję jeszcze jeden cień do oczu, którego później nie używam. Często takie impulsywne zakupy służą jedynie chwilowemu zapełnieniu pustki, jaką czuję. Nudzę się lub mam doła - kupuję pierdołę, która na chwilę poprawia mi humor, ale po dwóch minutach pustka wraca. Bo tak naprawdę spełnienie możemy tylko osiągnąć poprzez kontakt  z innym człowiekiem. Tylko drugi człowiek może dać nam szczęście. Uśmiech moich dzieci, rozmowa z przyjaciółką lub siostrą, sesja przytulania z moim mężczyzną, spacer po lesie lub dobry obiad z naszymi znajomymi - to są moje prawdziwe metody na dobry humor. I pragnę, aby moje dzieci także chciały bardziej "być" niż "mieć". I żeby bardziej od wypasionej zabawki i najnowszej gry komputerowej ceniły sobie rodzinny spacer lub wspólne czytanie książeczki.

Idą święta i znów czeka nas seria pytań "co kupić dzieciom?, "czego dzieci potrzebują?", a moje dzieci już naprawdę wszystko mają. Jeśli ktoś chce im coś zaoferować w te święta, to niech to będzie wspólna zabawa lub wyprawa w jakieś fajne miejsce.

Przekonałam już wszystkich o tym, że trzeba wyzbyć się materializmu? Tak? To jak ktoś ma na zbyciu mały skromny domek z ogródkiem to ja chętnie przyjmę jako darowiznę ;-P.

A tak na poważnie - polecam dwa artykuły.

                               
Twój spędzony ze mną czas ( i dobra kaszka z mango...) , mamusiu,
znaczy dla mnie więcej niż nowa zabawka :-D!
                                                 

piątek, 16 listopada 2012

Siedzę na necie zamiast gotować; oj, alem ja niegrzeczna...

Kolejny piękny ranek za nami. Lulu obudził się z bólem ucha i już myślałam, żeby zostawić go w domu, ale z drugiej strony tutaj mają hopla na punkcie obecności (kary pieniężne nawet są dla niesubordynowanych rodziców) i miałam z Dudu iść na kontrolę do pielęgniarki, więc Lulu dostał Nurofen (pomogło) i posłałam go do szkoły. Dostał też liścik dla nauczycielki, w którym napisałam, żeby zadzwoniła po mnie jeśli Lulu będzie płakał albo narzekał na uszko. Ubrałam kurtkę i już mieliśmy wyruszyć z Dudu do pielęgniarki, a tu telefon dzwoni. Pomyślałam, że to w sprawie ucha. A pani na to, że ucho OK, ale czy dałabym radę do szkoły jakieś normalne ciuchy podrzucić, bo jest "dzień bez mundurka" (w ramach akcji charytatywnej), a Lulu przyszedł w szkolnym wdzianku. No zapomniałam i tyle. Jak mi dziecko płacze i do tego się szykuję do wyjścia z drugim, to zapominam o karteluszku, który informował 2 tygodnie temu o "dniu bez mundurka". Ale jak przystało na Matkę Polkę, co to nie zważa na własną wygodę i kilometry do przebycia, poleciałam najpierw do innej dzielnicy na kontrolę z Dudu, a potem zaraz chybcikiem do szkoły z dżinsami i bluzą dla Lulu. Nie ma to jak jogging z wózkiem po okolicy : język do pasa, lekka zadyszka, na rączkach od wózka dynda mi gustowna reklamówka Tesco z wdziankiem dla Lulu. Mam nadzieję, że Lulu chociaż zauważy, że go panie przebrały i teraz, tak jak reszta klasy, dumnie śmiga sobie w dżinsach... Dobrze, że to wszystko w szczytnym celu...

PS. Dudu na śniadanie rozciapciał brioszkę z pasztetem, którą wyrwał mi z ręki, a przed chwilą dostał spaghetti w sosie pieczarkowym z klopsami (resztki z wczorajszego obiadu, którymi chciałam się posilić, ale mnie maluch podejrzał i musiałam się podzielić...).

Children in Need-akcja, którą organizuje BBC, żeby pomóc  dzieciom w potrzebie.
Dzisiaj włącza się do niej szkoła Lulu.
                                           

środa, 14 listopada 2012

Prostsza i zdrowsza wersja szarlotki (apple crumble)

Znalazłam w sieci fajny przepis na szarlotkę i zrobiłam ją już dwa razy - wyszła pyszna. Mam okropny gazowy piec, dzięki któremu zraziłam się do pieczenia, ale ta szarlotka się zawsze udaje (zakalec nam nie grozi).
Oto przepis:

  • parę jabłuszek
  • łyżka soku z cytryny
  • łyżeczka masła
  • łyżeczka cynamonu
  • 3 goździki
W oryginalnym przepisie była też łyżka miodu, ale bobasy nie mogą go jeść, więc go pominęłam (jeśli jabłka są tak cierpkie, że nam facjatę wykrzywia, to można ewentualnie troszkę cukru dać...). Powyższe składniki wkładamy do rondelka i dusimy do momentu, aż jabłka będą miękkawe. W międzyczasie robimy kruszonkę:


  • 3/4 szklanki otrąb owsianych lub zmielonych (ja robię to blenderem) płatków owsianych
  • 3/4 szklanki zmielonych (znów blender!) migdałów
  • 1/4 szklanki cukru (może być brązowy)
  • 50 gr masła
Mieszamy te składniki palcami i robimy z nich kruszonkę. Kokilki (o, nowego słowa się nauczyłam ;-)) lub małą blachę do ciasta smarujemy masłem i wysypujemy płatkami owsianymi. Wykładamy uprażonymi jabłkami i posypujemy naszą kruszonką. Pieczemy w piekarniku nagrzanym do 180 stopni do momentu, aż kruszonka się zarumieni (u mnie było to około pół godziny).

Duduś dostał porcyjkę, w której było więcej jabłek niż kruszonki (nie chcę mu zbytnio cukru serwować) i baaaardzo mu smakowało. A reszta rodzinki pokłóciła się o ostatni kawałek - musiałam go podzielić na trzy równe części.


A teraz krótki dialog z wczoraj:
Wracamy z Lulu ze szkoły. Pytam się, czy Lulu ma jakiś nowych kolegów.
-"Na lunch'u siedzię czasem obok Maksa."
-"A który to Maks? Jak wygląda?"
-"Maks ma takie pomarańczowe włosy.
-"Aha, Maks ma rude włosy..."
-"Nie mamo! Maks nie marudzi!!!!"

Duduś dzisiaj mega marudny był, bo wychodzą mu górne jedynki. Ubierałam się i robiłam obiad na raty, bo mój bobo co chwila przychodził do mnie, wstawał opierając się na moich nogach i płakał. I jak tu nie przytulić i nie pocieszyć takiego żałosnego marudera, nawet kosztem obiadu...

Przedwczoraj szarpnęłam się na dwa nowe śliniaki. Chciałam takie z PCV (żeby je prać ręcznie po każdym posiłku), z długimi rękawami i specjalną zakładką, do której wpadają okruszki. Znalazłam takie w Mothercare. Dobry śliniak to podstawa, jak się ma BLW bobasa :-)! Te sprawdzają się idealnie.

                                             
                                                         

poniedziałek, 12 listopada 2012

Nasz dom jest za daleko

Wracałam dziś z Lulu i Dudu ze szkoły w strugach deszczu. Lulu rozbeczał się, bo mu nie przyniosłam parasola, rowerka, "ani niczego". I tak sobie szliśmy smętnie przez pół godziny: ja licząc do stu, żeby nie stracić cierpliwości i Lulu mocno upierdliwy i powtarzający płaczliwy głosem: "mamooooooo, łeeeeee, deszcz pada, łeeeeeee!!" I padło nawet hasło: "Nasz dom jest za daleko!". No tak, w taką pogodę rzeczywiście jest straaaaasznie daleko...

Mam za sobą kolejne trzy dni w pracy. Dnia pierwszego poznałam sobowtóra George'a Michael'a- Jamie'go- takiego młodego chłopaczka z bardzo pozytywnym podejściem do świata. Opowiedział mi całe swoje życie w 3 godziny, więc dniówka szybko mi minęła. Drugi dzień pośmiałam się z innego kumpla, który mi opowiadał jak to jego grzeczność nie pozwalała mu rozłożyć siedzenia w samolocie w trakcie długiego lotu do Australii. No bo przecież nie można rozłożyć, bo "pasażer z tyłu może będzie właśnie coś pił, a ja mu BACH siedzeniem po kolanach". "Ale Jon, a nie mogłeś zerknąć w tył i sprawdzić, co robi pasażer z tyłu?". "Nie, bo to też jest niegrzeczne". Więc tak sobie siedział w pionie przez cały lot...hehe. A innym razem, w autokarze, siedzenie było popsute i opadało samo w dół, kiedy się próbował oprzeć, więc....cały czas siedział sztywno w pionie BEZ OPIERANIA SIĘ. Ale się uśmiałam. Dzień trzeci był niefajny, więc ani nie będę pisać.

A co tam nowego u Dudu? Mój Misiek jest już mobilny w 100% - śmiga jak szalony na czworaka. A myslałam, że pominie etap raczkowania i będzie od razu chodził. Nie mogę się przyzwyczaić do tego...Idę na siusiu, a tu otwierają się nagle drzwi i wkracza Dudu z uśmiechem i ogromnym samozadowoleniem na twarzy. Ruchliwa bestia. Chyba myśli, że się mama z nim w chowanego bawi.


środa, 7 listopada 2012

Kurczak po marokańsku

Dziś na obiadek mieliśmy kurczak po marokańsku. Tzn. do Maroko to mu pewnie daleko, ale trzeba było jakoś na rodzinie zrobić wrażenie...Dudu się objadł jak dziki. Co zrobiłam?

Wrzuciłam do żaroodpornego naczynia kilka kurzych udek, dodałam 2 łyżki oliwy z oliwek, łyżeczkę octu, 2 przeciśnięte przez praskę ząbki czosnku, puszkę pomidorów, 2 pokrojone w paski, zielone papryki i garść czarnych oliwek. Następnie posypałam wszystko obficie słodką papryką i cynamonem (około łyżeczki). I wstawiłam do piekarnika na 200 stopni na 1,5 godziny. Połowę czasu piekło się pod folią aluminiową, a resztę bez - żeby skórka się przyrumieniła. Podałam z ryżem. Smacznego!  Na talerzu można posolić porcję dla dorosłych.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Chora & upierdliwa

Chora jestem i upierdliwa. A do tego Lulu testuje na maksa moją cierpliwość. Dzisiaj w drodze do szkoły rzucił rowerkiem na ziemię i stwierdził, że on już chce dalej iść, a nie jechać. Rowerek jest masywny i ciężki i za Chiny Ludowe nie da rady go nieść pchając jednocześnie wózek. Nie poskutkowało wcześniej używane straszenie, że jakieś inne dziecko sobie zabierze, bo tatuś już wyjawił Lulu, że Mikołaj szykuje mu na święta nowy rowerek. Także Lulu ma w d...znaczy się, chciałam powiedzieć-"w szerokim poważaniu" swój stary pojazd, bo wie, że za miesiąc dostanie nową brykę. Lulu zalał się rzewnymi łzami, kiedy powiedziałam, że ma brać rower i już. Nawet jakiś facet spytał, czy mi pomóc (nieść rowerek). "Nie.  Chcę, żeby on go wziął". Muszę przecież twarda być, a  nie miętka.... Z Lulu jest tak, że jak tylko mam chwilę słabości i się ugnę lekko, on zaraz zwala mnie z nóg jak bejsbolista, siada okrakiem na mojej klacie i zrywa koronę z głowy (taka metafora...poniosło mnie...chodzi o to, że wykorzystuje tą słabość.). Jestem mamą dwóch chłopaków i wizja dwóch rozbestwionych i pyskujących nastolatków wisi nad moją głową jak czarna chmura. Muszę sobie jakoś z nim radzić, więc nie mogę sobie dać wejść na głowę. Okropne to jest jak człowiek ledwo co wlecze nogi za sobą, głowa go boli, niewyspany jest, chciałby paść na ziemię i się nie podnosić, a musi, niczym sierżant, udawać, że rządzi i trzyma w ryzach cału pułk.

"Daj, jeszcze ci trochę makijaż poprawię i będziesz gotowa,
żeby odprowadzić  dzieci do szkoły..."

A z miłych rzeczy-robię dla Dudu album/pamiętnik z dzieciństwa, żeby miał co oglądać jak już duży będzie. Nieskromnie powiem, że pięknie to wyszło. Wyciągnęłam też stary album Lulu i też go przyozdabiam, bo się  jakis taki skromny i szaro-bury wydawał w porównianiu z Dudusiowym. Żeby mu żal nie było...

                                           

piątek, 2 listopada 2012

Hallowen

Przedwczoraj było Hallowen i za namową koleżanki postanowiliśmy też w tym roku trochę postraszyć.
Lulu został piratem.

Ja przebrałam się za Quasimodo (dzwonnika z Notre Dame)
lub jak kto woli - za Tofika.

Tak się razem prezentowaliśmy.


Postraszyliśmy ciocię i parę znajomych z dziećmi. Ale najbardziej wystraszył się Dudu...albo może poprostu mnie nie poznał, co jednak nie przeszkodziło mu dorwać się do cycusiu (i nie mam na myśli tego cyca na moich plecach :-)).  Lulu objadł się słodyczami jak dziki, no ale raz do roku jest taka okazja.


                                            

poniedziałek, 29 października 2012

Paluszki rybne & baba ganoush & desant reniferów

  Dziś na obiad mieliśmy paluszki rybne domowej roboty. Zmieliłam filety z dorsza w maszynce do mięsa, dodałam jajko, zmiksowane blenderem płatki owsiane, trochę bułki tartej i soku z cytryny oraz curry ( bez soli, więc dodałam dużo curry, żeby miały konkretny smak). Uformowałam paluszki przy pomocy noża, obtoczyłam w bułce tartej, skropiłam oliwą i włożyłam do piekarnika (200 stopni Celcjusza, około 20-30 min, trzeba obrócić raz, żeby się upiekły pięknie po obu stronach). Dudusiowi bardzo smakowało. A Lulu zjadł aż trzy! P. też pochwalił i nawet nie zauważył braku soli.


Domowe paluszki rybne

  A na kolację zrobiłam baba ganoush, czyli pastę z oberżyny. Uwielbiam to warzywo i kiedy tylko mam wenę i dużo czasu (bo to potrawa pracochłonna), robię moussakę. Dziś pora na inną odsłonę oberżyny. Przepis wzięłam ze strony The Guardian. Składniki:

  • 2 oberżyny
  • sok z jednej cytryny
  • 2 łyżki oliwy z oliwek+jedna do nasmarowania oberżyn
  • 2 łyżki pasty tahini
  • 2 zmiażdzone ząbki czosnku
  • sól, pieprz (dodaję tylko do częsci dla dorosłych)
  Oberżynę nakłuwam widelcem i smaruję oliwą. Wkładam do piekarnika i włączam opcje grill (mam piekarnik gazowy). Trwa to jakieś pół godziny. Co jakiś czas obracam na drugą stronę. Jeśli nie mamy grilla w piekarniku, możemy opalać oberżynę nad palnikiem gazowym, ale komu się chce stać tyle czasu...Cała skórka powinna zczernieć, a miąższ musi być miękki (sprawdzamy nakłuwając widelcem). Wyciągam i wydrążam cały miąższ łyżką. Po schłodzeniu dodaję resztę składników i miksuję blenderem. Smacznego!

  Moje baba ganoush podałam z chlebkiem pita, plasterkami chorizo i pomidorami.

Baba ganoush
Werdykt mojej rodziny:
Lulu - nie skosztował, chociaż lubi oberżynę w innych potrawach.
Ja-bardzo mi smakowało.
Dudu - od pół godziny mamla swoją porcję. Sukces!
P. - skrzywił się, kiedy się spytałam, czy mu smakuje...
Czyli 2 do 2.

A teraz czas na krótką historyjkę obrazkową...


Przeleciał nad nami samolot...

                     
Wyskoczył z niego spadochroniarz - renifer.

                                                 
Jego misją było opanowanie odkurzacza mamy.

Ale zainteresował się także lokalną biblioteczką.


                               
Starannie wybrał lekturę.
                                             
                                                   
Ale przy okazji rozniósł w pył cały księgozbiór.
                                               


  

                                                                  

niedziela, 28 października 2012

Bawiłam się dzisiaj photoshopem...

Piszę do was świeża i wyspana....Eee, tylko żartowałam.

Wykończyły mnie te 3 dni w pracy (tutaj słyszę gromki śmiech pełnoetatowców i walących nadgodziny); nie tylko fizycznie (ból pleców od siedzenia na niewygodnych krzesłach, zdrętwiały dupsztal i niewyspanie), ale przede wszystkim psychicznie (ta myśl, uderzająca człowieka niczym siarczysty policzek- co ja znowu tutaj robię, czy to jakiś powracający koszmar?). To niby tylko 3 dni, ale do tego dochodzi poranna wyprawa ( w deszczu) do szkoły z dwoma bąblami, obowiązki domowe, przemierzona w pośpiechu kolejny raz trasa: dom-szkoła-dom, zjedzony na chybcika obiad i bieg na autobus. No i nocny spacer z centrum do domu, na skróty-przez ciemny park. Myślałam, że się dziś wyśpię i zregeneruję siły, ale Dudu (głodny? nadrabiający czas, kiedy byłam pracy? ząbkujący?) całą noc wisiał na cycu. Wygoniłam więc rano całe towarzystwo z łóżka z nadzieją, że uda się jeszcze zmrużyć oczy na godzinkę lub dwie. Tja...obudziłam się w chwilę później z rakietą do tenisa stołowego na twarzy. To Lulu wtargnął do sypialni. "Mamo, wstawaj, bo chcę z tobą zagrać w bing-bonga (nasza wersja ping-ponga, gdzie odbija się 2 piłeczki zamiast jednej)!" No to się wyspałam...
PS. Nie wiem, co Dudu dzisiaj na śniadanie jadł, bo kucharzył mu dziś P. Pestki z pomidora na (MOIM!) ręczniku są chyba jednak jednoznaczną wskazówką...:-).

Wczorajszy set bing-bonga.
                                           

piątek, 26 października 2012

Śniadanko o 11 rano

Jest prawie 11, a my dopiero jemy śniadanko. Wcześniej była oczywiście cycusiowa sesja, bo musimy nadrobić czas, kiedy jestem w pracy. Na śniadanko Dudu wcina dziś: kaszkę ryżową z zmiksowanymi winogronami+tosta z masłem+żółty ser. A ja wcinam resztki z przedwczorajszego obiadu...Większość polskich mam, które znam żywi się resztkami. Wychowałam się na babcinych opowieściach typu: "Jak byliśmy mali, mój brat ukradł i zjadł kożuch z mleka i potem dostał baty od macochy" (autentyczna historia), więc szacunek mam do jedzenia duży. Czasem za duży. Mój P. otwiera lodówkę i robi sobie kanapkę z świeżą szynką. Potem do lodówki udaję się ja... I wcinam zeschnięty żółty ser i zwiędłego ogóra. "No bo jedzenie trzeba szanować". PS. Nie, rozciapcianej na tacce krzesełka kaszki po Dudusiu nie zlizuję...Przy BLW trzeba wyluzować... Miłego dnia wszystkim moim 3 lub 4 czytelnikom :-)!

wtorek, 23 października 2012

Kolejny post

Zgadnijcie skąd do was piszę? Podpowiedź? Spójrzcie na zdjęcie... Ukrywam się w wannie przed P. Przed chwilą usłyszałam, że lepiej bym pracy związanej z moim wykształceniem poszukała, a nie pierdołami się zajmowała (tworzyłam przez godzinę favikona do bloga...a teraz cham się nie wyświetla). Tja...drażliwy temat. Jutro wracam do pracy po 9 miesiącach urlopu macierzyńskiego. Powiem krótko- nie sikam z radości. Wróćmy do milszych tematów. Duduś jadł dziś następujące potrawy: śniadanie - sucha buła na mieście (tak, tak, miała być jaglanka) i cycu, bo zamiast wrócić do domu po odprowadzeniu Lulu do szkoły, poszłam na kawę z koleżanką i w ten oto sposób pozbawiłam dziecka zdrowego śniadania. Obiad-ryba po grecku. Podwieczorek- mus z banana i truskawek jako dip (słownik mi poprawił na "dup"...) do chrupków kukurydzianych. Kolacja-jaglanka :-)! Nie mogłam czekać do jutra z tą kaszą, byłam ciekawa jak smakuje. Zrobiłam na mleku, z rodzynkami. Trochę przypomina mi w smaku grysik ( i wmówiłam Lulu, że tym właśnie jest, bo inaczej by nie tknął...) i myślę, że lepsza byłaby na ostro. Ale Dudu wcinał, więc jeszcze u nas zagości. I jeszcze jedno- długo się gotuje! Ale za to jaka zdrowa...

poniedziałek, 22 października 2012

Kluski śląskie

Zapomniałam się pochwalić, że zrobiłam dziś kluski śląskie (powrót do moich korzeni...). Zaserwowałam z kurczakiem pieczonym, sosem grzybowym i suróweczką. Duduś też jedną wymamlał ( jak przystało na pół-Ślązaka), a Lulu się objadł jak dziki. PS. Najważniejszym elementem kluski śląskiej jest dziurka. Dziurka ma znaczenie estetyczne ale i praktyczne- sosik się w niej zbiera :-D. Mniam mniam...

Budyń & kaszka - ćwiczymy jedzenie łyżeczką

Zrobiłam parę dni temu domowy budyń. Niestety zapomniałam kupić laskę wanilii, więc dodałam cukru waniliowego, ale za to nie dodawałam już zwykłego cukru.
 Oto przepis.

Składniki:

  • pół litra mleka (=2 szklanki)
  • 2 żółtka (dzięki nim budyń jest pożywniejszy)
  • 4 łyżki cukru (w wersji dla bobasa można zredukować ilość cukru  lub pominąć go całkowicie i dodać słodyczy w postaci owoców)
  • laska wanilii (ewentualnie naturalny aromat waniliowy lub cukier waniliowy)
  • 2 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 2 łyżki masła
  • dodatki np. pokrojone świeże owoce, posiekane rodzynki, wiórki kokosowe
Połowę mleka+żółtka+ziarenka wanilii (lub cukier waniliowy/aromat)+mąkę+cukier (jeśli dodajemy) mieszamy, aż powstanie jednolita masa. Resztę mleka zagotowujemy w rondelku wraz z masłem. Kiedy mleko zaczyna się gotować (podnosi się do góry), zmniejszamy ogień do minimum i wlewamy naszą miksturę. Mieszamy do momentu, gdy budyń zgęstnieje. Ja czekam, aż będzie na tyle gęsty, by nie zsuwał się z łyżeczki. Wlewamy do miseczki i dodajemy owoce, posypujemy wiórkami lub posiekanymi rodzynkami. Smacznego :-)!

Dudusiowi budyń przypadł do gustu. Nakładałam mu na łyżeczkę i podawałam "załadowaną" w dłoń. To niesamowite widzieć jak z dnia na dzień uczy się korzystać z łyżeczki. Ostatnie takie próby przecież nie kończyły się sukcesem. Ale najważniejsze to odpowiednia konsystencja- za rzadkie jedzonko spływa i ląduje na kolanach zamiast w buzi.

Co innego lubi jeść mój synek?

Spaghetti...

...koniecznie z domowej roboty sosikiem!

                                                                                     &
Kaszkę ryżową na gęsto

Ale taką zwykłą, bo owocowe zawierają cukier.
 Już lepiej dodać świeże owoce!

                                                       
Dzisiaj zrobiłam mu też kaszkę ryżowo-owsianą: zmiksowane (na sucho) blenderem płatki owsiane wymieszałam z powyższą kaszką ryżową. A do tego mleczko (oczywiście). Nie ma co wydawać kokosów na drogie i pełne cukru kaszki owocowe. Kiedy miała do nas przylecieć teściowa, pytała, co nam przywieźć. Bez zastanowienia powiedziałam, że kaszki. A teraz zalega mi to w szafie. Nie chcę faszerować Dudusia cukrem. Kupiłam też kaszę jaglanę i spróbuję jutro zrobić na śniadanko. Podobno jest bardzo zdrowa i zawiera dużo mikroelementów. Sama jestem ciekawa jak smakuje. Polecam artykuł Reni Jusis o kaszy jaglanej.

A ja za 2 dni wracam do pracy po urlopie macierzyńskim. Buuuuuuuuuuu...
                                                     

piątek, 19 października 2012

Gdy dzieci się nudzą - kartofelki

Lulu często rzuca hasło "pobaw się ze mną mamo!" albo "nudzi mi się!". Już mam dosyć zabaw w auta (no ileż się może stara baba samochodzikami bawić?), puzzle układam z zamkniętymi oczyma, więc w ruch poszły nasze zasoby żywności.  Wykorzystaliśmy wczoraj 2 ziemniaczki do zrobienia pieczątek i ziemniaczanego jeża.    


                                         

czwartek, 18 października 2012

Ząbkujemy-cd


Zamiast gryzaka-marchewka
                                                                         
Mój bidulek Duduś bardzo się męczy. Ostatniej nocy obudził się i nawet cycuś nie pomagał-Dudu płakusiał i słychać było, że cierpi, jak nidgy dotąd. Z taką żałością, że aż mi się serce krajało. Podobno ból towarzyszący wyrzynaniu się zębów jest jednym z najgorszych bólów w życiu...Biedne maleństwo. Mogę go tylko mocno przytulić. Podaliśmy mu paracetamol w płynie, ale jak przystało na BLW'owca, wszystko wypluł ( "co za świnstwo mi ten tatuś wlewa do buzi strzykawką???" ) Rano już mieliśmy wychodzić do szkoły, dzieciaki były już w kurtkach, ale kiedy włożyłam Dudka do wózka, znów zaczął biadolić i pomyślałam, że oszczędzę mu 40 minutowego spaceru we łzach(20 min w jedną stronę), że teraz muszę go przytulić i już. Zadzwoniłam do kumpla, którego syn chodzi z Lulu do szkoły i zabrał go samochodem.

Dziś Dudu jadł po raz pierwszy budyń. Nie dałam mu tego budyniu (kupny- a więc pewnie miał sporo cukru). Jedliśmy z Lulu, a że Dudu zaczął płakać, wzięłam go na kolana i... wyrwał mi z ręki łyżeczkę. Ale się dziecko rzuciło na słodkie! Zapisałam już sobie na liście zakupów laskę wanilii i następnym razem zrobię domowy budyniek-taki z minimalną zawartością cukru i może z żółtkiem, żeby był pożywniejszy. Albo jeśli będą w sklepie maliny, to zrobię malinowy. Może nawet cukru nie trzeba będzie dodawać.

Kiedy Duduś tak dziś płakał, postanowiłam spróbować noszenia w chuście. Chustę dostałam od siostry, która sama swoją córeczkę nosiła przez przeszło 2 lata. Noszenie z przodu mamy już opanowane. Noszę Dudka sporadycznie, bo jednak bolą mnie plecy od noszenia tego mojego 8 kilowego klocka (ostatni raz na spacerze po lesie-bo przecież nie będę się przedzierać przez zarośla z wózkiem). Ale dziś chciałam wypróbować noszenie na plecach, żeby móc posprzątać. Zobaczyłam 2 filmy na youtube, przeczytałam instrukcję i jakoś się udało (choć bałam się, że wrzeszczącego i miotającego się Dudka upuszczę). Wymyłam naczynia i już trochę zaczęłam czuć plecy, a do tego nie byłam pewna, czy dobrze zawiązałam chustę (jeszcze by Dudkowi nogi zdrętwiały od mojego wiązania-siostra musi sprawdzić, czy dobrze wszystko robię...), więc po 15 minutach dałam sobie spokój. Może jutro znowu spróbujemy.
                       
Dudoplecaczek
                                             

wtorek, 16 października 2012

Poranek

Nie ma to jak bezstresowy poranek. Budzi mnie budzik mojego mężczyzny. Leżę z zamkniętymi oczyma i słucham jak wstaje, spuszcza wodę w kibelku, tupie nogami po posadzce (no kurcze, to po co kupiłes kapcie???), stawia wodę na kawę...uroki mieszkania w mieszkaniu- dźwięki się roznoszą znakomicie. On naiwnie myśli, że ja dalej śpię i po 15 minutach przychodzi nas oficjalnie obudzić. "Nas"-bo Dudu śpi z nami  (dalej go karmię w nocy, a nie chce mi się go odkładać do łóżeczka), a do tego grasujący po północy (tup, tup, tup-i już leży u nas w łóżku) Lulu . Dziękuję panu z Ikei, że nam wcisnął parę lat temu łoże w rozmiarze kingsajz...



Lulu budzi się w trybie "upierdliwy na maksa"- jeszcze nie otworzył oczu, a już jęczy.Wyskakuję z łóżka, szykuję mu ubranko szkolne, kładę na stół miseczkę z owsiankę i idę się myć. Z dużego pokoju dochodzi do mnie płacz, jęki i zawodzenie-"nie chcę owsianki z jogurtem!", "chcę, żeby Santiago do nas przyszedł!" i zdenerwowany głos P -"Lulu, tracę cierpliwość, ubieraj się szybko!". I dalej to samo:  płacz, jęki i zawodzenie. Wkraczam do akcji, bo nauczona przeszłością wiem, że z takim upierdliwym Lulu można tylko po dobroci. Jak się do niego podejdzie z nerwami to robi się jeszcze gorszy. "Chodź Lulu, pomogę ci się ubrać". "Ale ja nie chcę iść do szkoły!". "Chodź, ubierzemy się i zjemy pyszną owsiankę". "Ale ja nie chcę z jogurtem!". "Dobrze, zrobię ci z samym mleczkiem". P idzie do pracy, a ja pokornie robię owsiankę na samym mleku. Zaczyna płakać ząbkujący Dudu. Przykładam go do cycusia. Odkładam go, bo muszę się jeszcze oporządzić (dorysować sobie brwi i takie tam), coś zjeśc, wysuszyć włosy i naszykować lunch do szkoły. Dudu nie chce, żeby go odkładać; chce, żeby mama przytuliła i załagodziła ból zęba. Mama zaciska szczękę, w myślach rzuca wiązankę ("k#$%&a, ja p&%$*&%*ę, nie wytrzymam") i uspokaja Dudusia. Kiedy wszystko zrobione, siadam wreszcie do śniadania- zjadam zimną owsiankę z jogurtem po Lulu. Staje mi w gardle, ale nie mam czasu na przygotowanie czegoś innego. "Mniam, mniam, zobacz Lulu jak mama wcina.Taka owsianka z jogurtem pyszna jest, że ho ho. Szkoda, że nie chciałeś"  (przełykam kolejnego zimnego gluta). W końcu udaje nam się wyjść z domu. "Lulu, schodzisz szybciutko pierwszy, bo mama niesie ciężki wózek z Dudusiem, czy idziesz za mną?" (Lulu zawsze chce być pierwszy i robi awanturki kiedy go wyprzedzam na schodach). "Idę pierwszy!". Krok, 20 sekund, krok, 20 sekund, ręce mi odpadają (i opadają). Jesteśmy wreszcie na dworze. Idziemy chodnikiem i Lulu zaczyna płakać, że go swędzą plecy. Zatrzymujemy się na szybkie oględziny pleców (nic nie ma...może początek ospy albo jakieś inne świnstwo dziecko załapało w szkole...strach się bać) i kontynuujemy wyprawę... 

poniedziałek, 15 października 2012

Lejdis end dżentelmen-ząb

Lejdis end dżentelmen, oficjalna wiadomość - mój Duduś wyhodował sobie pierwszego, mocno wyczekiwanego zęba! Nie miałam stuprocentowej pewności, ale wczoraj w świetle dnia Dudusiątko się rozpłakało i zaprezentowało zęba w całej okazałości. Teraz jego ulubioną rozrywką (oprócz podciągania się na mojej nodze kiedy siedzę na sofie i stania) jest gryzienie moich palców. Dobrze, że się jeszcze nie zorientował, że cycusie też się do tego celu nadają.

A co dziś Duduś jadł?
Śniadanko-tościk z białym serkiem (w stylu Philadelphi) & zielony ogórek
Obiadek-ziemniak i kurczaczek gotowany
Kolacja-naleśnik z masłem migdałowym

Tylko jedne warzywko i żadnych owoców-jutro musimy to nadrobić! Na obiad mieliśmy kolbę kukurydzy i pomyślałam, że Dudu nie da rady podnieść wielkiej kolby do ust, ani się w nią wgryzć.

Dudu prezentuje nową czapę z wielgaśnym bąblem
                                           

czwartek, 11 października 2012

Humus-pyszna, zdrowa i prosta do zrobienia pasta do kanapek/dip

Uwielbiam humus, ale ten kupny ma dodatek soli (a sól - wiadomo - szkodzi bobasom). Postanowiłam więc zrobić go sama. Okazało się, że jest bardzo prosty i szybki do zrobienia. Robię go używając ciecierzycy gotowanej (wersja tańsza ale zabierająca więcej czasu) lub z puszki. Ja humusem smaruję chlebek (pyszny z chlebkiem pita) i używam jako dip do pokrojonych w paski, surowych warzyw, chipsów etc. Oto przepis.


  • puszka ciecierzycy lub szklanka ugotowanej
  • 1/4 szklanki wody 
  • 3-5 łyżek soku z cytryny (według smaku)
  • 1 i 1/2 łyżki pasty tahini (pasta z ziarna sezamowego do kupienia w dużych supermarketach)
  • 2 ząbki czosnku 
  • 2 łyżki oliwy z oliwek
  • 1/2 łyżczki soli (w wersji dla dorosłych)
Wszystko miksujemy w blenderze i gotowe. Prawda że proste? Do podstawowych składników można dodać różne dodatki, które nadadzą nowy, ciekawy smak, np. parę suszonych pomidorków (sundried tomatoes)/ podpieczoną w piekarniku i obraną ze skórki czerwoną paprykę/świeżą kolendrę. Smacznego!

Humus w wersji oryginalnej i z suszonymi pomidorkami
 
                                                   
                                 

Winogrona

Dziś Duduś skosztował po raz pierwszy winogron. Wcześniej trochę się bałam dawać mu małych, okrągłych owoców, żeby się bidulek nie udławił. Winogrona zostały obrane ze skórek i przepołowione na pól. Wybrałam największe okazy, żeby łatwo się je trzymało w dłoni. I sukces! Duduś ciamkał i ciamkał. Nawet truskawki przegrały ze słodkimi, zielonymi kuleczkami. Ostatnio kosztowaliśmy też ananasa, brioszki i białego serka. Duduś przepada za pieczywem. Ostatnio na mieście kupiłam mu maślaną bułę i zajadał ze smakiem (al fresco dining-Duduś style). Kurteczka w którą był wtedy ubrany oczywiście  powędrowała do prania, ale ile było radości...

                                                               Dziś winogrona....

                                                                 A za parę lat...

                                               

                                           

piątek, 5 października 2012

Prosta i zdrowa przekąska-jogurt owocowy

Jogurcik to prosta i zdrowa przekąska. Prawda. Tylko że jogurty owocowe, nawet te reklamowane jako przeznaczone dla dzieci, zawierają cukier (nawet jeśli przyjmuje on bardziej niewinnie brzmiącą nazwę syropu glukozowo-fruktozowego). Mały jugurcik to kopiasta łyżeczka cukru. Jak bym zareagowała gdyby ktoś podszedł do Dudusia z łyżeczką cukru? Przegoniłabym. Więc robię postanowienie: jogurty owocowe TAK, ale tylko w postaci jogurtu naturalnego z owocami. Dziś na śniadanko Duduś raczył się jogurtem naturalnym Onkena z rozciapcianymi malinkami. Troszkę się krzywił, bo taki jogurt jest bardziej kwaskowaty od kupnego, ale było dobrze. Nawet z łyżeczki udało się trochę zlizać.

Poczytajcie:
Syrop glukozowo-fruktozowy
Artykuł : "Gotowe serki i jogurty dla dzieci. Co zawierają?".


czwartek, 4 października 2012

Aktualności-synowie nam mężnieją

Oj, jak te dzieciaki szybko rosną. Wczoraj Duduś siedział sobie cichutko na podłodze w dużym pokoju i nagle - hyc - chwycił się sofy, podciągnął i wstał. Brawo synku! Jak tak dalej pójdzie, to nasz bąbel na święta będzie mobilny, czytaj: choinka przejdzie u nas w tym roku kurs survivalu. Już widzę te obgryzione gałązki i wyciućkane bombki...
A Lulu w ostatnią sobotę zaliczył swój pierwszy "sleepover" (noc u kolegi). Zaprosił go chłopczyk z klasy, z którym najbardziej się kumplują. Myslałam, że Lulu powie, że bez mamy albo taty nie pójdzie ale ku mojemu zdziwieniu oświadczył, że chce. Troszkę się obawiałam, bo Lulu budzi się często w nocy i przychodzi do nas do łóżka, ale podobno przespał u nich całą noc i nie było problemów. Podjechaliśmy po niego rano, założyłam mu buty a on w płacz, że nie chce iść do domu, że chce zostać. Czyli bawił się dobrze. A dziś spał u nas Lulkowy kolega w ramach rewizyty. I też było trochę obaw-tym razem martwiłam się, że kolega Lulu się obudzi  w nocy i będzie płakał za mamusią. Zażartowałyśmy z jego mamą, że może da sie nabrać, że ja to ona. Obie jesteśmy szatynkami i mówimy po polsku...po ciemku i na półśpiąco (a najlepiej jeszcze po pijaku) można nas wziąć za bliźniaczki. Kolega spał całą noc i był grzeczny. Eksperyment okazał się udany. Takie nocowanie dziecka u kolegi/koleżanki to fajna sprawa. Rodzice mają wieczór dla siebie (no chyba, że mają więcej dzieci tak jak my) a dzieciaki uczą się samodzielności i świetnie się bawią. Polecamy!

wtorek, 25 września 2012

Dudusiowa pierwsza wyprawa do restauracji

                 

W ostatnią sobotę wybraliśmy się z dziećmi i ciocią do parku zabaw Diggerland. Jeśli ktoś ma fizia na punkcie koparek (czytaj: każdy czterolatek), to miejsce jest dla niego. Muszę przyznać, że kopanie dołów to fajna zabawa....może powinnam zmienić zawód :-)???? Po wizycie w parku poszliśmy do restauracji na pizzę, gdzie Duduś kulturalnie wymamlał kuleczkę z ciasta na pizzę i kawałek pizzy. A potem mniej kulturalnie wylał Lulusiowy soczek jabłkowy. Kelnerka nic nie zauważyła albo nie chciała zauważyć, więc szybko sami wysuszyliśmy stół i podłogę serwetkami. Trochę stresująca taka wyprawa do restauracji z dzieciakami, ale Dudu był zadowolony (my trochę mniej bo porcje malutkie i wyszliśmy z restauracji dalej głodni...). 

PS. Wszelki fast food powinien oczywiście jak najrzadziej gościć w menu naszych dzieci, ale jeśli zjedzą kawałeczek pizzy od wielkiego dzwonu to nic im się nie stanie. 

                           

Pomysł na proste śniadanko - owsiane paluszki

                     

Nie mam zbyt dużo pomysłów na śniadanie dla Dudusia. Dostawał już pokrojone owoce (miękkie dojrzałe brzoskwinie, banan ze ściętą do połowy skórką-taki lepiej się trzyma w dłoni, truskawki, ugotowane lekko na parze jabłuszko). Parę razy zrobiłam mu gęstą, niesłodzoną kaszkę (ale nie wiedział, że mama chce, żeby maczał sobie w niej paluszki i ją z nich zlizywał...zamiast tego obkleił kaszką całe krzesełko). Najprostsze do zrobienia są tosty (tostujemy kromkę białego chleba, wykrawamy paseczki i smarujemy np. masłem, rozgniecionym bananem, domowym humusem, serkiem mascarpone etc.). Można też dać dziecku ugotowane na twardo, przekrojone na pół jajko, paseczki żółtego sera, kawałki pomidorka, ogórka lub dobrze ściętą jajecznicę (najlepiej nie mieszać jej za często, żeby uzyskac większe, łatwe do uchwycenia kawałki). A dziś zrobiłam coś nowego-owsiane paluszki (porridge fingers). Przepis nieskomplikowany, a rezultat-łatwe do trzymania w rączce, niebrudzące (oh yeah!) śniadanko. Do tego parę truskawek i voila! Duduś zrobił parę kęsów (sukces!), pomamlał i wypluł (no cóż, tak wyglądają początki BLW). 

                                                    
Składniki:
-6 płaskich łyżek płatków owsianych 
-6 łyżek mleka
I dodatkowo, jeśli mamy: parę posiekanych rodzynek/ suszona, posiekana morela/przekrojone na pół jagody/starte jabłko. Płatki mieszamy z mlekiem i odstawiamy na 10 min. Następnie papkę wkładamy na
2 minuty do mikrofalówki (pełna moc), dosypujemy dodatki, mieszamy, wykładamy na papier do pieczenia i ugniatamy łyżką kwadratowy placuszek, który kroimy na zgrabne paluszki. Niektórzy pozostawiają je do wystygnięcia i podają, a ja wstawiam je jeszcze do piekarnika na 15 minut (190 stopni). Smacznego :-). 

poniedziałek, 3 września 2012

Breast is best, czyli cycuś górą

                         

                                           
Jestem wielką fanką karmienia piersią. Chwile kiedy karmię Dudusia są dla mnie bardzo cenne. To nie tylko fizjologia; to nie sam proces odżywiania.To momenty pełne czułości i miłości. Oczywiście czasem zdarza mi się karmić i jednocześnie oglądać TV lub rozmawiać przez telefon, ale staram się, aby większość tych chwil były naszymi chwilami. Gdy P. jest w pracy a Lulu bawi się w swoim pokoju, patrzę w oczy mojego syneczka i daję mu to, co mam najlepsze-pokarm i duuuuużo uczucia. Ale kiedy tak tkwimy w uścisku, nie tylko daję miłość, ale przede wszystkim ją chłonę od mojego maleństwa. To wymiana czułości, na której zyskuję chyba więcej ja sama. 
 Kiedy dowiedziałam się, że jestem pierwszy raz w ciąży, oczywiste było dla mnie, że będę karmić piersią. Tak mnie i czwórkę mojego rodzeństwa wykarmiła moja mama. Dopiero teraz zdaję sobie sprawy, ile nam siebie dała... 
Po porodzie położna położyła mi Lulu na brzuchu, a ja oszołomiona próbowałam ogarnąć myśli i po szybkiej nieudanej próbie karmienia dałam maleństwu zasnąć. Było po godz. dziewiątej wieczór i odwieziono nas na salę. W nocy próbowałam nieudolnie podawać dziecku pierś. Lulu nie umiał jej prawidłowo złapać i strasznie płakał . Następnego dnia się zaczęło... Położna za położną pytały jak idzie karmienie i kiedy odpowiadałam, że w ogóle nam nie wychodzi, ganiły, nauczały, pouczały, pokazywały jak. A ja przecież robiłam wszystko to, co mówiły. Nawet specjalistkę od karmienia do mnie przysłali. Przyszła, powtórzyła to, co tamte już powiedziały, a w głebi duszy pewnie sobie pomyślała, że tak jak 97% kobiet w Wielkiej Brytanii i tak dam sobie spokój z karmieniem piersią... Ależ się okropnie czułam. Ja chciałam dać mojemu maleństwu to co najlepsze, a ono nie chciało tego ode mnie brać. Było głodne, płakało, a ja byłam bezsilna. Kolejna położna powiedziała, że nie można już czekać z karmieniem dzidziusia, że jest już bardzo głodne i musi przyjąć jakiś pokarm. A skoro nie umiem go nakarmić, może mu podać sztuczne mleko. Ale byłam głupia, że się zgodziłam. Zamiast drogocenną siarą brzuszek mojego dziecka wypełnił się mieszaniną wody z białym proszkiem. Dlaczego położna nie zapropnowała mi odciągnięcia mleka pompką i nakarmienia tym maleństwa??? W końcu pozwolono nam pojechać do domu. Dalej nie umiałam nakarmić synka. Położna w trakcie wizyty domowej stwierdziła silną żółtaczkę i w efekcie wróciliśmy do szpitala. Tam odsysałam mleko i podawałam w butelce Lulu. Pora wizyt- naokoło pełno panów tatusiów, a ja pompeczka w dłoni i pompuję. Wprawdzie zasłoniłam zasłonkę, ale "skrzypienie" pompki było słychać na samym końcu sali. Lulu nabrał zdrowszego koloru i wypuszczono nas do domu. I kolejna wizyta położnej. Spodziewałam się kolejnej kobiety, która zrobi mi teoretyczny wykład a  tu niespodzianka: okrągła murzynka przypominająca nianię z "Przeminęło z wiatrem" każe mi ściągnąć stanik, przykłada mi do sutka smoczek z butelki i przykłada do niego Lulu. Lulu ssie i kiedy mleko zaczyna swobodniej płynąć, hyc, położna zabiera smoczek i przykłada Lulu do cycusia. Sukces!!! W taki sposób rozpoczyna sie moja i mojego synka przygoda z karmieniem piersią, która ma trwać jeszcze rok.

Kiedy urodził się Dudu, pierwsze co zrobiłam to przystawiłam go do piersi i dałam  mu dużo czasu na pierwsze karmienie. Jaka byłam szczęśliwa kiedy chwycił i zaczął ssać tak, jakby robił to od dawna. 

Wiem, że wiele jest mam, które z różnych poważnych powodów muszą ratować się sztucznym mlekiem, ale nie rozumiem tych, które z własnej woli rezygnują z naturalnej formy karmienia. Ale to już osobisty wybór każdej z nas...Ja serdecznie polecam i zachwalam cycusia. A po cycusiu (a raczej jednocześnie z nim) polecam oczywiście BLW jako najbardziej zgodną z naturą metodę karmienia maluszka. 

Powyższego posta dedykuję mojej mamie...za te wszystkie cyciusowe chwile jakie mi dała :-).

czwartek, 30 sierpnia 2012

Houston mamy problem, czyli mój syn Lulu będzie kosmonautą

                  

Lulu interesuje sie kosmosem. P. mu to i owo wyjaśnił, nauczył go nazw planet, pokazał dziecku Google Earth, a wczoraj na youtube zamiast bajek oglądaliśmy całą rodzinką filmiki pokazujące start rakiet i wahadłowców kosmicznych. Każdy taki filmik trwa z pół godziny i po pięciu minutach przestaje być ciekawy (pierwsza minuta filmu: rakieta stoi,druga minuta:rakieta stoi, trzecia minuta:.....surprise, surprise-rakieta stoi), więc po dwóch identycznych wyświetleniach (ktoś chyba tylko numerek i naklejkę na rakiecie zmienił) się zbuntowałam i kazałam wyłączyć. Wyjaśniałam kiedyś synowi, że kosmonauci muszą skończyć najpierw specjalną szkołę (a tak mi się przynajmniej wydaje...na filmach Science Fiction widziałam :-P). Wczoraj, po obejrzeniu filmów o rakietach, Lulu oświadczył, że będzie kosmonautą. 
 -"Ale pojedziecie z tatusiem ze mną do tego kraju, gdzie jest szkoła dla kosmonautów, bo ja się sam boję?"

-"Dobrze synku, mogę cię nawet odprowadzać tak jak cię odprowadzam do przedszkola i mogę ci nawet snack'i przygotowywać."

-"Ale nie, snack'i nie, bo ja już będę duży!"

Jak przyjedziecie kiedyś do USA i zobaczycie przed siedzibą NASA kobiecinę z kobiałką w dłoni, to będę ja...

                      



                            

Co się nam przyda w BLW oprócz dobrych chęci

              

1. Krzesełko dla dziecka (choć można bobasa posadzić na plastikowej macie na ziemi lub trzymać na kolanach siedząc przy stole, ale to musi być męczące na dłuższą metę). 
Krzesełek na rynku jest do wyboru do koloru, ale najważniejsze jest to, żeby było praktyczne, czyli łatwo się myło. Chyba że lubicie spędzać godziny na wydłubywaniu resztek brokułów z fałdek i zakamarków fotelika....Pamiętajcie- proste krzesełko jest o niebo lepsze od "high tech" wersji przypominającej fotel w wahadłowcu kosmicznym. W kosmos dziecka nie będziemy wystrzeliwać...(nawet jeśli czasem nas kusi). 
   Ja polecam krzesełko Antilop z Ikei. Jest niedrogie i ma dwie wersje kolorystyczne (biała i niebieska). Osobno kupuje się do niego tackę oraz dmuchany materacyk pod plecy dziecka (tacka jest według mnie niezbędna, chyba że dostawimy krzesełko do stołu, a materacyk jest przydatny gdy dziecko potrzebuje dodatkowego wsparcia).
   
                     
2. Plastikowa mata ochronna pod krzesełko.
Można takie maty kupić w sklepach z artykułami dla dzieci (ja moją kupiłam w Mothercare), ale równie dobrze można użyć zasłonki prysznicowej lub plastikowego obrusika. Mata chroni podłogę/dywan przed zabrudzeniem, ale dzięki niej możemy także kawałki jedzenia, ktore dziecko zrzuci, pozbierać i jeszcze raz mu zaoferować. Matę musimy po każdym posiłku dokładnie wymyć.

3. Miseczka/talerzyk z przyssawką
Wprawdzie większość pokarmów możemy dziecku kłaść bezpośrednio na tackę, ale dobrze jest mieć miseczkę/talerzyk z przyssawką, w której podamy bobasowi dipy, gęste zupki etc. Moją zakupiłam w supermarkecie za niewielkie pieniądze.

Nie radzę kłaść przed dzieckiem zwykłej miseczki, ponieważ nieuchronnie wyląduje ona na głowie dziecka lub na ziemi (wraz z zawartością). 

4. Śliniaczki.
Kiedy Lulu był mały, używałam śliniaków z materiału. Miałam ich kilka, ale i tak zdarzało się, że akurat wszystkie były w praniu i musiałam ratować się tetrową  pieluchą. Teraz mam parę plastikowych śliniaków z Ikei i jestem bardzo zadowolona. Po każdym użyciu przepieram śliniak w ciepłej wodzie z płynem do naczyć, suszę na suszarce do naczyć i jest gotowy do ponownego użycia. Mam aktualnie wersję bez rękawków (Kladd randig):
                     
ale poluję na ebay'u na wersję Kladd prickar:




Dzięki rękawkom dziecko od pasa w górę jest chronione przed zabrudzeniem. Wystarczy na kolankach rozłożyć mu pieluchę i zostaną nam tylko rączki i buzia do umycia po jedzeniu. Chyba że dziecko jest ciekawskie jak mój Dudu i będzie zaglądało pod śliniaczek-fartuszek, bo a nuż ukryłam tam coś smaczniejszego...

5. Crinkle cutter, czyli specjalny nożyk do krojenia warzyw i owoców w "ząbek". Nie jest to rzecz niezbędna, ale taką "pofalowaną" marcheweczkę lub brzoskwinkę po prostu łatwiej utrzymać dziecku w dłoni.
                                             
To chyba wszystko. Czy o czymś zapomniałam?